poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Najbardziej kulturalne miasto świata

Cała przygoda z Pandżakentem - miasteczkiem nad rzeką Zarafszan w prowincji Sogd - zaczęła się na parkingu przy fabryce cementu na północnym krańcu Duszanbe, skąd odjeżdżają marszrutki na północ kraju. Oczywiście od razu obskoczyli nas kierowcy, ale najbardziej przekonujący był ten, który nie tylko zwracał się do mnie pięknym zdrobnieniem Paulinoczka, ale zapewnił, że ma nowy samochód, a w nim już dwóch kulturalnych pasażerów.  Nie można było odmówić.
Kulturalny pan na przednim siedzeniu pochwalił się, że w 1968 roku interweniował w Czechosłowacji. Dziś, ubrany w białą koszulę, jechał do Pandżakentu w delegację. Dla wygody swój opakowany w elegancki pokrowiec garnitur powierzył równie kulturalnemu młodemu człowiekowi na siedzeniu za kierowcą (że to nie garnitur młodego człowieka okazało się dopiero, kiedy człowiek ów wysiadł w jakiejś dziurze sporo przed Pandżakentem).

Widok z przełęczy Anzob
Pandżakent to miasteczko nad rzeką Zarawszan liczące niewiele ponad 30 tysięcy mieszkańców. Leży zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Samarkandy, ale granica z Uzbekistanem została kilka lat temu zamknięta i - jak wieść lokalna niesie - zaminowana. Do samego Pandżakentu dostać się obecnie nie łatwo, bo górski tunel, budowany latami przez Irańczyków i otwarty - o ile pamięć mnie nie myli - zaledwie kilka lat temu, jest w naprawie i tak będzie do października. Trzeba nadłożyć trochę kilometrów, a przede wszystkim czasu, jadąc po fatalnej jakości drodze przez przełęcz Anzob - podobno jedną z bardziej niebezpiecznych w regionie. Strach w oczach rekompensują za to piękne widoki, szczególnie z samej góry - w chmurach pyłu trzeba wspiąć się samochodem na wysokość ponad 3 tysięcy metrów nad poziomem morza.

Smakołyki z czajchany Muhiddin
Pandżakent okazał się przemiłym miejscem - domy wydawały się bardziej czyste i zbudowane z większym rozsądkiem niż podejrzane konstrukcje w Duszanbe. Ludzie znacznie rzadziej zaczepiają turystów na ulicy odzywkami typu "heloł", a największą furorę robi czajchana Muhiddin. Jedzenie fantastyczne, w pierwszy dzień zamówiłyśmy płow za 15 somoni plus herbatę, do czego dostałyśmy chleb, sałatki, a potem znienacka po kawałku orzechowego ciasta i dwie kawy rozpuszczalne, a za wszystko policzono nam... 15 somoni. Drugiego dnia do obiadu dodano nam arbuza, a młodziutki kelner stwierdził, że musimy być jego gośćmi (przy czym zaproponował wymianę adresów na facebooku lub adnoklasnikach). Trzeciego dnia do obiadu (wyjątkowo pyszny laqman - mięsna zupa z makaronem) podano nam bardzo smacznie wyglądające kawałki wołowiny, a obiad zjadłyśmy... na rachunek szefa knajpy. Ten sam młody kelner koniecznie chciał nam przynieść coś jeszcze, żebyśmy - cytuję - wiedziały, że Tadżycy są gościnni. Ale nie mogłyśmy już niczego w siebie wcisnąć.
Równie kulturalna była obsługa w naszym hostelu, a nawet w knajpie, do której poszłyśmy na piwo - pan  właściciel co prawda bardzo chciał się z nami napić piwa i porozmawiać, ale po wielokroć zapewniał, że nie ma żadnych złych zamiarów i jeśli nie chcemy, to on sobie pójdzie. Nie mówić już o tym, że wyszłyśmy jako ostatni goście i nikt nawet się nie zająknął, że żona właściciela czeka już na niego przy wyjściu z torebką na kolanach.
Wróciłyśmy z Pandżakentu z tym samym kulturalnym kierowcą, chociaż pasażerów miał tym razem nieco mniej kulturalnych. Obok mnie siedział potwornie bełkoczący pan, który przez ćwierć wieku pracował w moskiewskim KGB, wraz z niezwykle młodą małżonką. Zapraszali nas do siebie, bo użyczyłyśmy im magicznej polskiej tabletki na ból głowy, ale nie mogli się za to nadziwić, że nie chcę się poczęstować takim przysmakiem jak kurut, czyli zeschłą kulką z jakiegoś mlecznego przetworu, chyba jogurtu - niestety mdli mnie na samą myśl. Za nami natomiast siedziała rodzina z dzieckiem - matka za moimi plecami miała okropną chorobę lokomocyjną. A na postoju taki patriarchalny obrazek - żony najpierw poszły do toalety, a potem czekały sobie na uboczu na odjazd, natomiast mężowie poszli zjeść i napić się herbaty, a potem za potrzebą w krzaki. Bełkoczący pan ożywił się po tym posiłku niezwykle i zaczął bawić rozmową najpierw kierowcę (bez efektu), potem mnie (również), potem pana z tyłu, a ostatecznie własną małżonkę, co poszło mu zresztą najlepiej. Chyba pierwszy raz była w podróży, więc pokazywał jej to rzekę, to góry, to przełęcz.
O samym Pandżakencie jeszcze będzie.

Widok z drogi przez przełęcz Anzob
Przydrożne źródło
Widok z drogi przez przełęcz Anzob        
Przydrożny postój
Przełęcz Anzob
Przełęcz Anzob

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz