|
Dolina Szachdary |
Tusjon to składająca się z 11 przysiółków wieś w dolinie Szachdary, położona w południowo-zachodniej części tadżyckiego Badachszanu. Najpierw podjeżdżamy marszrutką pod sporą górę, przy wysiadaniu kierowca
wskazuje nam, w którym kierunku iść do mazaru. Mazar (po tadżycku
mazor)
to świątynia lub mauzoleum jakiejś ważnej osoby, u pamirskich ismailitów szczególnie
malownicze z uwagi na charakterystyczne baranie poroża i czaszki, pośród których
można znaleźć te najbardziej okazałe, należące do górskiej owcy Marco Polo. To zwierzę
uważane jest w tutejszych górach za czyste i szczególne – taki pamirski anioł,
jak powiedział mi pewien Pamirczyk.
Mazar w Tusjonie trudno przeoczyć – góruje nad wsią i wygląda
jak porządny, pobielony dom na podmurówce. Na werandzie piec chlebowy, a w
środku trzy groby (w tym dwa przykryte dywanami) i baranie rogi oraz czaszki – najbardziej
zaskakująca jest ta z oczami. Po odwiedzeniu mazaru wdrapujemy się wyżej, żeby popatrzeć
na dolinę z góry. Po drodze mijany facet sugeruje odwiedziny w dżamoacie –
siedzibie lokalnej jednostki administracyjnej – bo tak podobno mają najnowsze
wiadomości dotyczące mazaru. Schodzimy więc do centrum wioski, mijamy chłopców
grających na podwórku w bilard, zagaduję przechodzącą staruszkę i pytam o
mazar. Opowiada, ze Szoh Borhon przybył tu kiedyś z Indii… nie z Indii, z
Iranu… Wtedy nie było tu wsi, był las. Dzięki Borhonowi w cudowny sposób
popłynęła woda i tak powstała wieś. A w mazarze leży on, za nim jego matka, a
na podłodze służąca. Staruszka zaprasza na herbatę, ale zaznacza, że tak naprawdę
to ona wiele nie wie na temat mazaru. Za to na pewno wiedzą w dżamoacie.
Trudno nie pójść, skoro tak gorliwie rekomendują to mieszkańcy.
Po drodze pytam o właściwy budynek, młody chłopak wyciąga do mnie rękę na
powitanie (w Tusjonie wszyscy witają się podaniem ręki, a niektórzy dodatkowo
wzajemnym cmokaniem w te podane ręce) – akurat tam pracuje. Żebym się nie
przeraziła, że teraz siedzą w takim małym budynku, do którego trzeba wejść po
drabinie, bo obok już budują sobie nowy.
W dżamoacie poruszenie – jest tu i facet, którego
spotkałyśmy po drodze, i pilnie ściągnięty specjalnie z urlopu pracownik. Ale na
szczęście nasza niespodziewana wizyta okazuje się ważniejsza niż dotychczasowe obowiązki.
Podobno mają tu w komputerze plik na temat historii lokalnego mazaru i
pracownicy rzucają się na jego poszukiwanie. Po chwili przerzucają się na
poszukiwania telefoniczne z pytaniem, czy dana osoba nie wie, gdzie jest ów plik.
I to nie przynosi efektu, postanawiają więc znaleźć wydrukowany egzemplarz.
Obdzwaniają kolejne osoby, wreszcie namierzają faceta, który musi przyjść z
kluczem, otworzyć budynek na tyłach dżamoatu i przynieść plik. Facet przyjedzie
za 2 do 3 minut, faktycznie trwa to sporo dłużej, a w międzyczasie udaje się
nam wypić herbatę. Pan urzędnik przynosi krówki, ciasteczka, chleb o raz
kiełbasę, a ponieważ z zawierającą je reklamówką przeszedł przez centrum wsi,
na herbacie zjawiają się kolejne osoby, zainteresowane poruszeniem.